Arlo

"Moje imię? Możesz mi mówić Arlo."

Children

Histories courtes, pt 2

Mimo, że odwiedził ją już kilkukrotnie, dalej nie mógł zrozumieć tego co zobaczył tamtej nocy. Dulla bardzo spokojnie wyjaśniła mu, że jest ara... arrrakokrą? Dechet słyszał o przypadkach, gdzie choroba wykręcała kończyny na wszystkie możliwe strony lub komuś wyrastało owłosienie gęste jak futro. Ale... pióra? I twarz zniekształcona na tyle, że wyglądała jak kurzy dziób? Równie dziwne było to, że gdy ich ręce się zetknęły gdy wyglądała jak kobieta, to nie wyczuł piór czy skrzydeł. Powiedziała mu, że jej prawdziwa postać mogłaby nie przypaść do gustu mieszkańcom Paryża, więc przyjmowała ona ową sylwetkę. Chłopak dalej mało z tego rozumiał. Potem przyjął to jako coś faktycznego.   "Wynoś się odmieńcze z Domu Bożego!" Zdziwiony podniósł spojrzenie na mężczyznę stojącego po drugiej stronie. "- Przecież nawet nie jestem pod waszym... przybytkiem." - Plugawisz nas swoją obecnością. - Ale- - Odejdź!" Znał ten ton, dalsze próby powiedzenia czegokolwiek nie miały już sensu. Ale jednocześnie nie mógł sobie odmówić minimalnego pociągnięcia tej sytuacji. Po chwili bezruchu, pewnym i gwałtownym krokiem ruszył w kierunku klechy. A na głos zaczął mówić jedną z zapamiętanych dziecięcych rymowanek. Przerażony mężczyzna plecami przylegał do ściany kościoła, a w dłoni nerwowo zaciskał krzyż który nosił na piersi. Nagle urwał i szybkim krokiem oddalił się, mijając kilka ulic. Wierszyki w tym języku zawsze wywoływały efekt niepewności u innych. W tym dziwnym języku, który był obcy dla mieszkańców Paryża. A jednocześnie wydawał się bliski Dechetowi. Nie był w stanie sobie przypomnieć, skąd go znał.   Już czekał na miejscu spotkania dzisiejszego wypadu. Wypadu z Prestim, pierwszym od długiego czasu. Przed nim nie miał nic do roboty, a nie chciał kazać drugiemu mężczyźnie czekać, więc był przed czasem na porte de Vanves. Znajdowało się tam jedno z większych targowisk. Bezcelową obserwację stoisk, przerwało mu gwałtowne odgonienie dwójki dzieci od jednego z kramów. Przerażone krzykami kupca, uciekły do znajdującej się obok uliczki. Wyglądały na wystraszone, głodne i... same. Rozejrzał się i ruszył na market. Klucząc między kilkunastoma straganami i starając się nie zwracać na siebie uwagi, próbował z każdego podebrać coś drobnego do jedzenia. Chleb. Owoc. Kawałek mięsa. Warzywo. Po upewnieniu się, że nikt mu się nadmiernie nie przygląda, ruszył do uliczki w której wcześniej zniknęła mała dwójka. Było tam jeszcze jedno dziecko. I wyglądało równie nędznie co pozostałe. Kucnął w bezpiecznej dla nich odległości i wyciągnął rękę, w której miał część przyniesionego jedzenia. Nie odezwał się ani słowem, gdy maluchy brały od niego kolejne rzeczy. A potem wycofały się w zaułek, nie odrywając od chłopaka wielkich przestraszonych oczu. "Nie wiedziałem że lubisz dzieci." Obejrzał się i zobaczył stojącego za nim Prestiego. "- Nie lubię. Są łykowate. Ale jest mi żal, są one pozostawione w... tym. - A-ha." Nie chcąc ciągnąć tematu, Dechet wyszedł z zaułka. "- Gdzie? - Musimy iść w stronę cmentarza Pere-Lachaise." Kilkanaście minut szli w całkowitym milczeniu, aż przystanęli ulicę przed miejscem do którego zmierzali. "- To kogo szukamy? - Kogoś, kto został... wyrzucony z klasztoru. - Hm! - Tak, sam jestem ciekawy co mógł zrobić. - Wygląd? - Blondyn, z włosami związanymi w mały kucyk. Drobnej budowy, piegowaty. Prawdopodobnie ubrany w zielony kubrak z niewielką skórzaną torbą, z której wystaje kilka zwojów. - W czym mogę wam pomóc?" Odwrócili się zaskoczeni niespodziewanie zadanym pytaniem. Stał przed nimi młody mężczyzna, bardzo odpowiadający powiedzianemu przed chwilą opisowi. To, że poszukiwany sam zgłosił się do nich, po usłyszeniu ich wymiany zdań, był dla nich na tyle szokujący, że przez chwilę żaden z nich się nie odezwał. "Chyba to mnie szukacie?"   "Nazywam się Emilien." Dalej dziwiło go to jego... pogodne usposobienie. Zupełnie jakby miał na sobie jakąś niewidzialną powłokę, która chroniła go przed wpływem ze strony złodziei, oszustów i krętaczy. Bastien zakwaterował go w kamienicy przy La Cour des Miracles, miejscu które było główną siedzibą Frater. A jego głównym zajęciem wydawało się noszenie książek. Albo ich przeglądanie. Emilien był też w mniejszości frate, którzy zachowali swoje stare imiona.   "- Mam cię zaprowadzić do biblioteki w dzielnicy obok. A po drodze towarzyszyć w miejscach, które będziesz chciał przy okazji odwiedzić." - Świetnie. Jestem gotowy, możemy ruszać. Czekaj... czy to...? Dechet!" Wyrwany z zamyślenia, rozejrzał się zdezorientowany i dostrzegł stojących niedaleko Emiliena i Prestiego. "- Masz teraz chwilę? Pójdziesz z nami? Może iść? - Może. Jeśli tylko... może. - To chodź z nami. Idziesz?" Niepewnie kiwnął głową, dalej próbując zrozumieć co się właśnie wydarzyło. I to, że ktoś reagował na jego obecność z taką... sympatią?   "Ale naprawdę wyglądasz dość niezwykle." Podniósł zdziwiony wzrok na stojącego obok niego blondyna, który układał księgi. "- No chyba się ze mną zgodzisz Presti? - Nie zaprzeczę, coś w tym jest. I nie chodzi tylko o... o uszy." W tym momencie Dechet zdał sobie sprawę, że w towarzystwie tej dwójki zdarzało mu się ściągać kaptur. Coś, co było nie do pomyślenia wśród innych ludzi - frate czy nie frate. "- Ma tak intensywnie zielone oczy. - Czasem mówi coś do siebie, ale nie idzie tego w ogóle zrozumieć. - I ma taką wątłą sylwetkę? - Smukłą? - Może to z wcześniejszego niedożywienia? - Ale... pamiętacie, że stoję tutaj obok?"   "- No a potem siedzieliśmy przy browarze na placu. - Cieszę się, że udało ci się z kimś nawiązać znajomość. Może kiedyś któregoś przyprowadzisz, to go poznam? - Przed czy po zamknięciu? - Zdecydowanie po zamknięciu ko-ko-kochaniutki."   "- Wiem, że nie darzysz kościołów zbytnią sympatią? Co powiesz, na *pożyczenie* ich mszalnego koszyka? - Mów dalej."   "- Podasz mi Tom Siedmiu Gwiazd? - A które to? - Ta księga z czerwonym grzbietem. - Znaczy, plecami? To jest takich um, kilka. - Powinna mieć tytuł na górze grzbietu. - Te szlaczki, co są też na stronach? Nie wiem jak je rozróżnić, ale - podniósł jeden z oglądanych tomów - tutaj jest coś, co wygląda jak gwiazda. - Tak! Dokładnie tego potrzebowałem - powiedział zadowolony - A na twoje nie-czytanie może uda się nam coś zaradzić."   "Spójrz na to." Emilien wziął sobie do serca swoją wcześniejszą deklarację. Jak tylko mógł, starał się znaleźć czas na nauczenie Decheta czytania kolejnych liter. Przy okazji starając się wpleść również ich pisanie.   "- Nigdy nie wątpiłem w twoje umiejętności złodziejskie. - Ale? - Ale chyba wiem, gdzie faktycznie możesz sprawdzić ich poziom. - I twoim zdaniem to miejsce to...?" Presti dłonią wskazał w kierunku murowanej, jasnej twierdzy w południowej części miasta. "Nieważne co uda ci się przynieść - na pewno będzie miało to dużą wartość. Zarówno materialną jak i wizerunkową." Nie był pewien, czy tak bardzo zależało mu na aprobacie z jego strony. Czy też ze strony pozostałych frate. "Dam radę." powiedział po chwili milczenia.   "Łapać go!" Finalnie okazało się to o wiele trudniejsze niż zakładał. W pałacu odbywało się jakieś wydarzenie. Skupione wokół jednego z żołnierzy. Wyglądało jakby czarnoskóry mężczyzna przyjmował coś od króla? Ale to wszystko spowodowało zwiększoną ilość żołnierzy w zamku. Nie jest pewny, co zrobił źle ale skutkiem tego była bardzo szybka i bardzo chaotyczna ucieczka z pałacu. Kilkakrotnie był metr od bycia pochwyconym. Niezgrabne zejściu z murów zakończyło się upadkiem. Przy brzegu Sekwany czekał na niego przerażony całą sytuacją szuler.   "Co wyście sobie do cholery myśleli?!" Dechet stał w gabinecie, w kamienicy przy Dziedzińcu Cudów. "To był chyba najbardziej gówniarski pomysł, jaki mógł wam przyjść do tych pustych łbów!" Nie wypowiedział ani słowa, patrząc raz na biurko, raz na stojącego przy nim rozzłoszczonego mężczyznę. Bardzo rozzłoszczonego mężczyznę. "Dlaczego Luwr, czy ty do reszty straciłeś pokorę? Rozumiem kościół i targowisko - ale pałac królewski?!" "- Pomyślałeś w ogóle, co by się stało, gdyby was złapali? Żadna chłosta, żaden areszt, żadne więzienie z którego jeszcze bym mógł was wyciągnąć. Przy schwytaniu w pałacu, karą jest natychmiastowe ścięcie! Nawet nie dostał bym szansy na jakikolwiek ruch! - Ale nie daliśmy... Nie dałem się złapać. - Zamilcz chłopcze - ton Bastiena wskazywał na koniec jakiejkolwiek dyskusji - Natychmiastowo zbierz to, co masz w swojej kwaterze i zgłoś się ponownie do mnie." Starając się nie wydać najmniejszego dźwięku, chłopak opuścił gabinet przywódcy Frater. Z uczuciem rosnącego strachu, pospiesznie udał się do swojej noclegowni.

Histoires courtes, pt 1

"Jesteś sam?" Wystraszony patrzył na górującego nad nim mężczyznę. Połą płaszcza osłaniał go przed wzrokiem czyścicieli, którzy zbierali konających z bruku i wrzucali ich na wóz. Wszystko go bolało po otrzymanych wcześniej kilku razach kijem. "Rozumiesz co mówię?" Nie odrywając spojrzenia od twarzy nieznajomego ukrytej w cieniu, kiwnął głową. "No dobrze. To jeszcze raz - jesteś sam?" Ponownie przytaknął. Ze strachu potarł bolące przedramię. "Nie bój się, nic ci nie zrobię. Boli?" - zapytał, wskazując na rękę chłopaka - "Wybacz to szarpnięcie, chciałem cię po prostu szybko ściągnąć z widoku." Mężczyzna wyjrzał na ulicę i przez chwilę obserwował ją bez słowa. "Masz gdzie iść?" Pokręcił przecząco głową, z zakłopotaniem spuszczając wzrok. Obcy przykucnął przed chłopakiem, przyglądając mu się. "Jak masz na imię?" Popatrzył na niego zdziwiony i wzruszył ramionami. "Hum, to chyba naprawdę jesteś sam." Wyprostował się, wyjrzał jeszcze raz na ulicę i cofnął się od niego o krok. "Chodź, na razie powinieneś się ukryć. Schronisz się we Frater."   "- Jesteś tego pewny? To coś na pewno przysporzy nam wszystkim kłopotów. - To... "coś"? Nigdy bym nie pomyślał, że tak nisko postrzegasz sieroty... - Dobrze wiesz o czym mówię! Ten... Ten chłopak. To przecież jakieś dziwadło. Nie wygląda jak normalny człowiek. Nie wygląda w ogóle jak człowiek. - Nie przesadzasz trochę? - Zobaczysz, że spotka nas kara boska za to, że pomogłeś temu pomiotowi. - Zabranie małego chłopca z ulicy będzie akurat tym czynem, za który spotka nas kara? - Dżuma to sprawka takich jak on. Teraz- - Ani słowa więcej. Jeśli jeszcze raz usłyszę, że kwestionujesz moje decyzje, to będziesz miał problem z powiedzeniem czegokolwiek." Mężczyźni przez chwilę stali w ciszy, po czym jeden z nich pospiesznie opuścił pomieszczenie. Drugi podszedł do jednej ze ścian, przystanął bez słowa. Potem odwrócił się i również wyszedł. Siedział w pokoju obok na pryczy, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Zakrył się kocem i nie słyszał już nic więcej.   "I wtedy tutaj podważasz, przekręcasz i masz otwarte." Dobiegło go ciche kliknięcie z pudełka i faktycznie zamek opadł głucho na ziemię. "Trzymaj" - mężczyzna podał mu kilka podłużnych przedmiotów z nacięciami na jednym z końców - "Przy pierwszym cię przeprowadzę, ale drugi zrobisz już sam." Ciszę w pomieszczeniu przerywało tylko klikanie zapadek w zamku. "Nieźle. Naprawdę dobrze ci to poszło. Może uda ci się opanować to tak dobrze, jak skradanie i ukrywanie się w ciemności." "Poćwiczysz otwieranie zamków, to przejdziemy do nauki walki."   "- Chcesz to tak zostawić? - Przecież nawet pies zacznie reagować, jak zawoła się kilka razy tak samo."   "- Ale- - Nie." Patrzył na nią zmieszany. Zostali przydzieleni do jutrzejszego wypadu i chciał ustalić... cokolwiek. "- Li- Lili- - Zamilcz. Wyjdź stąd. - Ale ja chciałem tylko - Nie obchodzi mnie to! Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Nie zbliżaj się do mnie, a najlepiej się w ogóle nie odzywaj." Wystraszony jej nagłym wybuchem szybko opuścił pokój.   "Idź sprawdź drugą część dzielnicy, nie musisz chodzić za mną." Po tonie rozpoznał, że chciał się go po prostu pozbyć. Przytaknął i ruszył we wskazanym kierunku - Dechetowi nie zależało na towarzystwie tego frate. Mieli odnaleźć mężczyznę, który podobno miał smykałkę do hazardu - wygrane były podejrzanie często po jego stronie. Komuś się to nie spodobało i w mieście z którego pochodził, został wystawiony list gończy. A potem doszły wieści, że był on widziany w drodze do Paryża. Bastien chciał, żeby tego szulera odnaleźć i przyprowadzić do niego. Młody mężczyzna z bujną czupryną brązowych włosów i pojawiającym się zarostem. Ubrany w skórznię i- Minął go dokładnie taki osobnik. Rozglądając się nerwowo, pospiesznie wszedł do najbliższej wąskiej uliczki. Idealnie, bo nie mógł wiedzieć, że po zakręcie w lewo kończy się ona na ścianie jednej z kamienic. Dechet pokonał zakręt i zobaczył jak bezradnie stanął w zaułku. "H-hej! Szukam pew-" Nie zdąży dokończyć, gdy poczuł ostry ból w prawej ręce i odruchowo odskoczył do tyłu. "Nie! Żywcem mnie nie weźmiecie!" Patrzył na Decheta ze strachem, oburącz ściskając niewielki miecz. Rękaw wokół rany zabarwił się od krwi. "- Zaraz... Dziecko? Łowcy nagród wysyłają teraz podrostków? - Żadne dziecko i żadni łowcy - odpowiedział zaciskając palce na cięciu, nieporadnie próbując powstrzymać krwawienie - Jestem z tutejszego Frater. Jego przywódca chciałby cię poznać. - Poznać? Chyba w celu pozyskania nagrody?! - zapytał zdezorientowany, w dalszym ciągu celując ostrzem w chłopaka. - Jakbym chciał cię zabić, to już byś nie żył i nie byłoby tej rozmowy." Uniósł delikatnie ręce, chcąc pokazać brak złych zamiarów. Po chwili wahania, stojący mu naprzeciw opuścił miecz i zmieszany spojrzał na rozciętą rękę. "Zaraz się zagoi." zapewnił, chociaż bolało jak diabli. "Idziesz?" zapytał i nie czekając na odpowiedź ruszył w kierunku wyjścia z uliczki. Za sobą usłyszał kroki podążające jego śladem.   "- To jak teraz do ciebie mówić? Prestidigitateur jest trochę... długie. Nie mogli wymyśleć nic krótszego? - Wymyślili. Mówią mi Presti. - Dziwne, ale faktycznie do ciebie pasuje. - A tak właściwie... Dlaczego na ciebie- - Presti!" Wołał go jeden z frate. "- Później? - Jasne."   Presti szybko odnalazł się we Frater. Zjednywał sobie innych swoim wygadaniem i umiejętnością dostosowania się do nowych warunków. Dechet nie miał możliwości, aby coś takiego pokazać ze swojej strony. Ale przynajmniej szuler traktował go neutralnie - przy sporadycznych kontaktach nie odnosił do niego z niechęcią i nie bawił się ignorowanie go. Po prostu nie nawiązywał dodatkowego kontaktu. Chłopak nie miał mu tego za złe. Był przecież dziwacznym wyrzutkiem. O dziwnie smukłej sylwetce. Diabelskich uszach. Niepokojących oczach. Było mu tylko żal. Ale nie chciał go stawiać w negatywnym położeniu względem pozostałych frate.   "- Cholera! Zgubiliśmy go! Teraz Bastien nas... - Jak to? Jest przecież przed nami. Koło tych beczek, pod szyldem krawca." Dwójka mężczyzn wytężyła wzrok w kierunku wskazanym przez chłopaka. Pod ścianą kamienicy widzieli tylko ciemność. Minęła chwila i kilka metrów dalej, w nikłym świetle dogasającej pochodni dostrzegli przemykającą się postać. "- Jest! - Zaraz... Ty go tam widziałeś cały czas?! - No tak... A wy nie?"   Bryłki dziwnie grzechotały w woreczku. Były półprzezroczyste. Nigdy czegoś takiego nie widział. Nie interesował się zielarstwem, ale biorąc pod uwagę jak skrzętnie były ukryte u tamtego kupca, to musiało być to coś rzadkiego. I zapewne cennego. Jeszcze kilka ulic i stał pod sklepem zielarza, do którego miał to dostarczyć. Po wejściu do środka od razu uderzyła go mieszanka zapachu ziół, eliksirów, proszków i sam nie wiedział czego jeszcze. "W czym mogę pomóc?" Przy jednym z regałów stała niska kobieta. Bardzo niska kobieta. Miała wzrost dziecka, ale wyglądała na dorosłą. Ale głównie jego zainteresowanie wzbudził jeden element jej wyglądu. Albo dwa. Miała szpiczaste uszy, podobne do jego własnych. Ona nie mogła ich dostrzec, skrzętnie ukrytych pod materiałem kaptura. "- T-twoje zamówienie z Frater. - Oh, świetnie! Wiedziałam, że mogę liczyć na jego szybką pomoc!" Kobieta podeszła bliżej aby odebrać od niego woreczek i z bliska spojrzała mu w twarz. "- Ty chyba nie jesteś stąd? - Jestem. - Ale rodzice chyba pochodzili z innej krainy? - ... - Oj, już się tak nie obrażaj. Zwykła ko-ko-kobieca ciekawość." Zniknęła na chwilę na zapleczu, a gdy wróciła, wręczyła mu małe zawiniątko. " Zapłata. Tylko nie potrząsaj tym za bardzo. Najlepiej odnieś od razu Bastienowi. Po ko-ko-kolejne zamówienie zgłoście się za dwa tygodnie."   Lubił słuchać muzyki i śpiewu, dlatego gdy na Placu la Contrescarpe dobiegły go oklaski, to skierował się do stojącej tam grupy ludzi. Trupa cyrkowa. Połykacze ognia, żonglerzy, tancerki, poskramiacz wielkiego węża. Dechet patrzył głównie na dwóch mężczyzn stojących po krańcach całego tego występu. I na to jak do niego przygrywali .   Kolejnego dnia przechodził pomiędzy stoiskami na targu, aby znaleźć to, co chodziło mu po głowie. Mógłby sobie umilać czas przygrywając na czymś. Lutnia była za duża, bębenek tym bardziej, a flet... Nie, zdecydowanie nie. Zwrócił uwagę na prostokąt błyszczący na jednym ze straganów. Harmonijek było tam kilkanaście do wyboru - od najprostszych do bogato wykonanych i posiadających własne kuferki. Wykorzystał zamieszanie pomiędzy kupującymi na kramie obok i w rękawie trzymał już niewielki stalowy bloczek. Na tyle lichy, żeby jego brak kupiec zauważył, jak on będzie już w innej części miasta.   "Dzisiaj idziesz ze mną. Chcę cię nauczyć jeszcze czegoś, chłopcze."   Dulla z wdzięcznością przejęła od niego z flakon z dziwną, fioletową mazią w środku. "Bardzo ci dziękuję ko-ko-kochaniutki. Ta biedna ko-ko-kobieta może w ko-ko-końcu odpocznie." Dechet pomyślał, że nie pilnuje się tak już ze swoją wadą wymowy przy nim. Faktycznie, ostatnio często jego doręczenia były do niej. Teraz wpadał do niej z wizytami tak o, przy okazji. Bliższej lub dalszej. " - A jak ci idzie granie? - Wydaje mi się, że coraz lepiej. - To wspaniale. Musisz mi kiedyś coś zagrać. Przy ko-ko-kolejnej wizycie. - Pojutrze mam od ciebie odebrać opatrunki dla Frater. Może być? - Jak najbardziej! Tylko-ko-ko przyjdź po zamknięciu sklepu."   Ramię swędziało go od dziwnego proszku, który rozsypał się na niego z jednej z półek Plecami boleśnie przylegał do regału, do którego niezgrabnie odczołgał się po podłodze. Na ziemi wylądował po utracie równowagi. Zaraz po tym, jak gwałtownie cofając się do tyłu, potknął się o niewielkie skrzynie stojące na zapleczu. Chwilę wcześniej pojawiła się przed nim postać... ptaka? O sylwetce człowieka? Człowieka wyglądającego jak ptak? A dopiero co zielarka powiedziała, że ma mu coś ważnego do przekazania. Albo pokazania. "Co jest kurwa..."   Mimo, że odwiedził ją już kilkukrotnie, dalej nie mógł zrozumieć tego co zobaczył tamtej nocy. Dulla bardzo spokojnie wyjaśniła mu, że jest ara... arrrakokrą? Dechet słyszał o przypadkach, gdzie choroba wykręcała kończyny na wszystkie możliwe strony lub komuś wyrastało owłosienie gęste jak futro. Ale... pióra? I twarz zniekształcona na tyle, że wyglądała jak kurzy dziób? Równie dziwne było to, że gdy ich ręce się zetknęły gdy wyglądała jak kobieta, to nie wyczuł piór czy skrzydeł. Powiedziała mu, że jej prawdziwa postać mogłaby nie przypaść do gustu mieszkańcom Paryża, więc przyjmowała ona ową sylwetkę. Chłopak dalej mało z tego rozumiał. Potem przyjął to jako coś faktycznego.

Preludium

Moja historia? Nie należy ona do oryginalnych czy obfitujących we wspaniałości - podobnych są setki. Pochodzę z Paryża - albo przynajmniej z tego miejsca zaczyna się moja pamięć - jego ulice albo raczej rynsztok. Rodzice? Nie mam pojęcia - pewnie ojciec miał chęci, a matka akurat była blisko z wakatem. To, co pamiętam to już próby przetrwania na ulicy. I sprzątanie szkodników z tych ulic. Podczas jednej z takich czystek z jakiegoś powodu uratował mnie on - Bastien. Był on hersztem tamtejszego Frater - organizacji większych i mniejszych przestępców. W tamtych okolicach zadziwiające było to, jak dobrze wmieszali oni swoich ludzi pomiędzy praworządnych mieszkańców. Wołali na mnie *dechet*. Od niektórych czułem zdecydowaną niechęć, jednak jednocześnie nie mogli głośno odmówić faktu, że moje niestandardowe pochodzenie mogło być przydatne w tym fachu. Bastien odchował i oduczył mnie jak swojego. Nie chcę się chwalić, ale nauka złodziejki nie stanowiła dla mnie problemu, byłem w tym wręcz biegły. Może był to jeden z powodów, dla którego przybrany ojciec wybrał mnie na kolejnego dowódcę grupy. Równolegle z tą wiadomością otrzymałem mapę, która była przekazywana każdemu kolejnemu liderowi, przedstawiającą fragment piętra nieznanej mi świątyni. To zdecydowanie nie spodobało się kilku osobom, a szczególnie tej, która przed tą wieścią była pierwsza w kolejce do objęcia przywództwa. Powiesz *"Przecież spiski i zdrady podczas walki o władzę to pewna sprawa, dlaczego dałeś się zaskoczyć?"* Odpowiem - spodziewałem się ataków wycelowanych w moją stronę, ale nie sądziłem że Lilith posunie się do ojcobójstwa. Szczegółów Ci oszczędzę, ale ta podstępna łachudra podstawiła mnie jako sprawcę. Tak, to ja znalazłem go martwego w jego kwaterze, ale - wierz mu lub nie - nigdy nie zabiłbym tego człowieka. Zbyt wiele mu zawdzięczałem. Alarm był natychmiastowy i Frater szybko, bardzo szybko był na miejscu, a ja wiedziałem że nie będą oni czekać na wyjaśnienia. W ucieczce rzuciłem się do jedynego miejsca, gdzie była choć minimalna szansa na ukrycie się - do dawnych kamieniołomów krzemu rozciągających się pod całym miastem. Dlaczego? Nie było to zbyt popularne miejsce od czasu, gdy król zaczął wykorzystywać to miejsce jako dodatkowy cmentarz podczas epidemii. Podczas ucieczki zewnętrznymi korytarzami, w pewnym momencie drogę zastąpił mi drogę jeden z frate. Zwolniłem kroku by zorientować się w alternatywnych drogach dalszej ucieczki, gdy z prawej dało się usłyszeć krótki syk, na który odruchowo zwróciłem się w stronę dźwięku. W pierwszej chwili poczułem ostry ból na linii szczęki, który po sekundzie rozlał się piekłem po twarzy i szyi. Cofając się, bezwiednie dotknąłem miejsca uderzenia i skóra dosłownie spłynęła mi między palcami. Na oślep rzuciłem się do tyłu, gdzie po kilku metrach zarwał się pode mną jeden z zapomnianych szybów. Spadłem z bardzo dużej wysokości, ale mój upadek zamortyzowały nieszczęsne ofiary epidemii. Z trudem dźwignąłem się do chwiejnego chodu, czując jak moja przytomność ucieka wraz z wzrastającym uczuciem palenia na twarzy. Udało mi się przejść jeszcze kilka metrów, gdy grunt usunął mi się spod nóg i zapadła ciemność. Dalej? Przebywałem w katakumbach długi czas, miałem wrażenie jakby minęły wieki. Dlaczego od razu nie opuściłem miasta? Potrzebowałem zielarza na to coś, co stało się z moją twarzą. Dodatkowo jeszcze wiedziałem że Frater mogą pilnować dróg z miasta - takiej zbrodni nie odpuściliby tak łatwo. Pewne schronienie znajdowałem w głębszych korytarzach katakumb - tam polowanie opóźniane było przez zalegające wszędzie ofiary epidemii. Czy ja nic nie złapałem? Nie... albo przynajmniej nie miałem żadnych objawów. No już, nie blednij tak - gdybym faktycznie coś miał, to tutejsi mieszkańcy na pewno by to odczuli. Co? Moja twarz? Uwierz mi, nie chcesz tego widzieć. Inni znajdujący się w oberży również nie. Czym dostałem? Nie wiem, pierwszy raz widziałem taką reakcję ciała na... coś. Do zielarza udałem się dopiero po próbach oczyszczenia rany, więc też nie mogła mi zbyt dużo powiedzieć. Ale nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z frate miał coś takiego na wyposażeniu. Jak znalazłem się tutaj? To jest dobre pytanie. Jest to wynik nieudanej eskapady na powierzchnię, gdy zostałem zauważony przez jednego z frate. Ukryć udało mi się dość szybko, ale podsłuchałem dwóch z nich i wtedy dowiedziałem się, że wśród poszukujących jest również Lilith. Mhm, dałem się wtedy porwać pragnieniu zemsty, przez co musiałem ponownie posiłkować się ucieczką. I tutaj - uwierz mi lub nie - w momencie jak słyszałem zbliżającą się pogoń, mijając jeden ze znanych korytarzy i wbiegając przez znajdujące się tam drzwi, znalazłem się w Sigil. Czy było ciężko? Na pewno potrzebowałem chwili na zaadaptowanie się do warunków - ale tutaj również jest świat podobny do mojego Frater, jak i zastosowanie dla moich zwinnych dłoni. No co? Kradzież kieszonkowa jest podobna w obu tych światach. Moje imię? Możesz mi mówić Arlo.

The Journal Entry’s title

Begin writing your story here...

Comments

Please Login in order to comment!